Edyty Stein napotykanie krzyża

na pewno damy radę nawet wszystkim diabłom…

Była częścią najtrudniejszej i najokrutniejszej historii naszego wieku, jedną z najdumniejszych kobiet, szeroko rozchylająca horyzont duchowego piękna. U źródeł wiedzy, tęgiej, przenikliwej filozofii, umiłuje prawdę do końca, ofiarując siebie, by pozyskać ostateczną prawdę o człowieku. Żywość ognistej natury – niewiele więcej chciał o niej powiedzieć spowiednik. Tym ogniem Kościół dekoruje ołtarze, tę żywość rozrzuca w szczeliny ludzkiego wątpienia. Edyta Stein, o nazwisku jak skała, wpisała się scenariusz umierania Boga, pieczętując wiedzę Krzyża.

Rok 1891, data banalna, wpisująca w historię wygasający blask wieku i przeszywający niepokój przyszłości. We Wrocławiu, przy Kohlenstrasse, pewnego ciepłego dnia październikowego, rodzi się Edyta – najmłodsza w rodzinie właściciela przedsiębiorstwa opałowego. Niedługo potem traci ojca (1893 r.), a odważna matka dzielenie zmaga się z losem, by przyodziać i wyżywić, a zwłaszcza wykształcić siedmioosobową gromadkę. Edyta była przyzwyczajona do prostoty i oszczędnego stylu życia. Wpatrywała się w ciężkie życie samotnej matki. Wywiązywanie się przez nią z obowiązków rodzinnych i własny na wpół osierocony los były pierwszą szkołą noszenia codziennego krzyża.

Szkoła, liceum i studia uniwersyteckie do 1913 roku wyznaczały rytm życia w rodzinnym Wrocławiu. Pomiędzy bieganiem do szkoły a odwiedzaniem rodziny nasiąkała atmosferą – jak to sam nazywa – samodzielności, w której wyparowała potrzeba religii. Pełna zasad idealizmu etycznego wrosła w atmosferę akademicką, jej wolność (tę broń obosieczną), liberalizm z „kwestią” kobiecą, podniecane niekończącymi się dyskusjami studentów. Już wtedy dała się poznać: Edyta uwielbiała jasny i ostry tok myślenia i zawsze szła bezkompromisowo po linii swych ideałów, była bezlitosna wobec studenckiej miernoty – nigdy nie interesowali jej tępo wegetujący studenci. Nazywali ją koniczynka – dla wielu zapewne czterolistna. Jej kipiący temperament, świeżość i radość poznawania jednał jej przyjaciół i towarzyszy „myślenia”, bo jak sama wyznaje, nigdy nie uprawiała marzeń właściwych podlotkom… Była dziwnie dorosła. Wtedy jeszcze nie przeczuwała, że jej żydowskie pochodzenie może dramatycznie wpłynąć na los jej narodu i jej własny.

Po dwóch latach studiów zrozumiała, że Wrocław jej nic więcej nie ma do zaoferowania. Poznała najwartościowszych wykładowców, uczestniczyła w życiu kół studenckich, w niepokojach Grupy Pedagogicznej, który nakłaniał do szukania możliwości przygotowania studentów do pracy zawodowej. Przerwała studia na wrocławskiej alma mater, planując tylko jeden semestr posłuchać w samym sercu Niemiec, w Getyndze, filozofa numer jeden tamtych czasów – Edmunda Husserla. Nie przypuszczała, że będzie to przygoda jej życia. Gentyngę, dwudziestoletnia dwuletnia Edyta podbiła niemal „z marszu”. Niezwykle szybko dostała się do ścisłego kręgu uczniów Mistrza, zabierając kompetentnie głos już na pierwszych spotkaniach.

Ale fenomenologia, podobnie jak cała kultura, padła pastwą dramatu I wojny światowej. Towarzysze dysput stali się towarzyszami broni, tworząc ochotniczy regiment getyński, który rzucono w najbardziej zaciekłe walki we Flandrii, a Edyta podzieliła los wielu pielęgniarek rzuconych na Morawy. Tam Edyta zobaczyła całe okrucieństwo wojny. Tego cierpienia człowieka, setek tysięcy ludzi, nie umiała jeszcze nazwać krzyżem. Wierzyła bowiem w niemiecką rację stanu i z nią się całkowicie utożsamiała. Wojna zebrała swe żniwo, niektórzy z nich nie wrócili. Jednym z nich był A. Reinach, na którego wykłady Edyta chętnie chodziła urzeczona jego lekkim, swobodnym, wytwornym, przejrzyście jasnym, a nade wszystko porywającym stylem. Z bólem pojechała na pogrzeb przyjaciela. Ale to co spotkała na pogrzebie, uderzyło niespodziewanie w jednolity, racjonalny sposób jej myślenia: dzielne zachowanie się młodej wdowy, którą spodziewała się znaleźć z stanie rozpaczy. Edyta przekonała się, że istnieje coś silniejszego niż śmierć i coś, co wychodzi poza zakres fenomenów. Wspomina później: Ujrzałam pierwszy raz w życiu Kościół w jego zwycięstwie nad ościeniem śmierci. Był to moment, w którym moja niewiara załamała się, religia mojżeszowa zbladła, a Chrystus zajaśniał… Było to pierwsze mocne spotkanie z krzyżem, z czyimś cierpieniem, które ogarnięte zostało tajemnicą Zbawiciela.

Panna Stein dużo wcześniej odkryła w sobie łatwość pojmowania i wnikania w drugich, co przerodziło się w chęć filozoficznego pogłębienia empatii (wczucia). Zaczęła pisać doktorat. Praca filozoficzna choć ujawniła niespodziewanie niemoc wobec uchwycenia tego problemu, jakby nie było przecież tęgiej głowy fenomenologicznej, to jednak ogromny wysiłek, by osiągnąć stopień jasności, na którym duch może spocząć dał znakomity rezultat. Brzmiał on w początku sierpnia 1916 roku: summa cum laude egzaminu doktorskiego. Dwudziestosześcioletnia Edyta lubiła zwyciężać w wielkim stylu. Po obronie spełniły się jej marzenia: została asystentką mistrza Husserla.

Gdy nadciągał rok 1920-ty, Bóg nadciągał w jej życie. Wpadła w nieprawdopodobny kryzys duchowy, wszystko paliło się jej pod nogami, toczyła nieprzerwane walki wewnętrzne, nadto poważnie osłabiona fizycznie chorobami. Ma wtedy prawie 30 lat. Jest pewna, że ktoś wziął w swe ręce jej życie, że wyrzuci na śmietnik wszystkie jej marzenia, plany, zamiary… Rzeczywiście, miary dopełniła lektura Życia św. Teresy z Avila. Po całonocnej lekturze, wstrząśnięta zamyka książkę ze świadomością, że ukończyła filozoficzny bieg ku prawdzie. Zrozumiałam, co to znaczy chodzić w prawdzie, w obliczu samejże Prawdy, a tą Prawdą – jest sam Pan. Wraz z tą książką zamyka się również ten rozdział jej życia. Wtedy Pan, na skraju wyczerpania, ukazuje jej moc, jak to nazywa, emanację mocy i siły, zupełnie nowego rodzaju aktywności, która nie pochodziła od niej, a która zaczęła w niej działać namacalnie.

Edyta zrozumiała, że czysta prawda, której szukała całe życie, jest Życiem i Prawdą, jest osobą. Nie da się z Chrystusem spotkać jedynie na drodze rozumowej, trzeba przylgnąć całym życiem, trzeba z tą prawdą się zjednoczyć. Dokonała ostatniej fenomenologicznej redukcji: zostawiła fenomenologię. Szukanie prawdy zmieniło się w bycie w prawdzie. Filozofia zmieniła się w dążenie ku Bogu. Żeby poznać prawdę, trzeba samemu być prawdziwym. Posłuszeństwo poznawanej prawdzie prowadzi ostatecznie do Boga. Ale jakże trudno być posłusznym! Swemu przyjacielowi, niezmordowanemu partnerowi filozoficznych dyskusji pewnego razu pisze: Argumentacja nie zda się tu na nic. Tylko ten może panu pomóc, kto od niej zdoła pana uwolnić. Coś doradzić? Już panu poradziłam: stać się dzieckiem…

Chrzest w Bergzabern (1922 r.) otwiera czas innego myślenia i wyciska pieczęć na dziesięciu kolejnych latach intensywnej pracy nauczycielskiej, publicystycznej i społecznej. Wielkie tytuły trudnych rozpraw, odczyty na temat równouprawnienia kobiet, wykłady pochłaniają jej wiele czasu, w ciągu tych samych lat działa w milczeniu wnętrza łaska. Powoli schodzi z piedestału filozofia. Swój rozwód z nią komentuje: Studium filozofii jest nieustannym chodzeniem nad przepaścią… Miłowanie prawdy dojrzewało do ofiarowania się Prawdzie.

W roku 1933, gdy Hitler praktycznie przejmuje władzę, staje w progu Karmelu w Kolonii. Przyjęła imię dojrzałe, symboliczne, które Bóg wypełni znaczeniem po brzegi: Benedykta od Krzyża, błogosławiona przez Krzyż. Zawsze przeczuwałam, że Bóg zachował dla mnie w Karmelu coś, co tylko tam mogłam znaleźć. Co mogła znaleźć za wysokim murem klauzurowym jedna z największych myślicielek XX wieku?

Po pierwsze – logikę pomiędzy poznaniem a miłością. Nazywa to zręcznie: poznanie… przechodzi w miłość, która jest najwyższą formą poznania. Mistrz Husserl nauczył jej czegoś, co jest sekretem fenomenologii – posłuszeństwa istocie rzeczy. Edyta dostrzegła coś więcej. Poznawanie na tej drodze stało się już nie tylko odbieraniem, a nade wszystko darowaniem, miłością trudną, wymagającą. Wypadki toczą się szybko. Jest dalej posłuszna, ale już osobowej Prawdzie. Poznanie prawdy wiąże się z krzyżem, cierpieniem. Już starotestamentalny mędrzec wskazywał, że w wielkiej mądrości – wiele utrapienia, a kto przysparza wiedzy – przysparza i cierpień (Koh 1, 18). Więcej rozumieć, znaczy również być bardziej otwarty na cierpienie. Miłość otwierana i wzmacniania łaską staje się głęboką wrażliwością, odnajdywaniem wspólnego przeznaczenia i tego, co łączy.

Po drugie – tajemnicę nocy oczyszczenia, wiedzę Krzyża. Wszechmogący Bóg, kładzie na człowieku swą rękę i czyni go swym powiernikiem i przyjacielem. Ale jednocześnie poddaje go trudnemu oczyszczeniu, by mógł Pan mógł się przechadzać swobodnie po swoim ogrodzie (Karmel po hebr. znaczy ogród, winnica). Oczyszczenie to polega najpierw na pozostawieniu spraw tego świata, odrywaniu się od rzeczy nieistotnych, by zająć się Panem i towarzyszyć wyłącznie Jemu. Karmel uczy się tej przedziwnej gościnny, bo Bóg jest Wielkim Bezdomnym, wyrzucany tak często z serc, z domów, z zakładów pracy. Karmel znając tę samotność Boga, chce mu towarzyszyć, podzielić Jego troskę, chce tej ekskluzywnej cząstki, by żyć w cieniu Boga, wyłącznie dla Niego, kontemplując Jego tajemnice. Aby poznać te tajemnice, trzeba przetartych oczu, przetartych myśli i uczuć. Edyta napisze: Gdy bowiem pełni się wolę Bożą w najgłębszym oddaniu siebie, wtedy Boże życie staje się naszym życiem wewnętrznym wchodząc w siebie znajduje się w sobie Boga. Przeżywanie prawdy stało się możliwe dopiero tutaj: Oświecone łaską oczy ducha mogą ujrzeć, co było przedtem zakryte dla ich ślepoty. W ten sposób Karmel świętuje ukryte, boskie piękno. Nie można jednak do tego dojść, nie oswajając się z cierpieniem, trudem duchowego rozwoju, krzyżem w wymiarze duchowym.

Spirala historii zacieśnia pętlę wokół narodu żydowskiego w III Rzeszy. „Kryształowa noc” była początkiem procesu, który miał położyć kres kwestii żydowskiej na niemieckiej ziemi. Jeden naród wybrany miał być zastąpiony drugim, bezwzględnie i planowo. Bóg pozostawił Edycie pięć spokojnych lat. Przed wybuchem II wojny światowej już musi uciekać do Holandii, stamtąd zabiera ją gestapo w ciepły, sierpniowy dzień 1942 roku. W tydzień później ginie za swój naród i ze swoim narodem w komorach Oświęcimia. Czas drugiego chrztu, chrztu ognia (Łk 3, 16). Ginąc z miłością w sercu, podobnie jak św. Maksymilian Kolbe, czyni to miejsce kaźni miejscem moralnego zwycięstwa, gdzie nie ma już zwycięzcy i zwyciężonych, ale obecność, która wychodzi poza rachunek doczesnych krzywd i gniewu. Krzyż jaki Edyta poznała jest krzyżem zwyrodniałej nienawiści narodu do narodu, nieokiełznanej dumy, która gardzi wszystkim wokoło i wszystko spycha w niewolę. Edyta wychodzi na spotkanie z historią własnego narodu, z historią odrzuconego przez ten naród Boga i pragnie poprzez krzyż – razem z odrzuconym Chrystusem – ocalić tę historię. Rozumie, że się spełnia się to samo odrzucenie, za które jej bracia wzięli odpowiedzialność pod krzyżem w Jerozolimie, krzycząc: Krew Jego na nas i na dzieci nasze (Mt 27, 25). Przybicie do krzyża Zbawiciela winno być odkupione przez przybicie do tego samego krzyża. Edyta świadomie, z wyboru chce być ofiarą całopalną za swój naród, chce uczestniczyć w tej masakrze. Zdolność do ofiary osiąga swą pełnię. Taka była jej modlitwa i życie. Kontemplacja nie jest bujaniem w obłokach, to często, może nazbyt często noszenie cierpienia, cierpienia Boga-Człowieka w swym sercu. Los narodu niegdyś wybranego, stał się jej losem. Krzyż znaczy solidarność, dzielenie losu. Rola krzyża, pojednania ludzkości z Bogiem towarzyszyła jej przedziwnie od początku. Urodziła się w kippur, dzień pojednania. Znak pojednania stał się równocześnie drogą do nowego początku, nowego świata, wzniesionego na gruzach strasznej przeszłości. Jest również znakiem nadziei na budowanie braterskiego świata w duchu Chrystusowym, gdzie dominuje piękno prawda i dobro, tak charakterystyczne dla duchowej postawy Edyty – pisze z jednej ze swych książek siostra Immakulata Adamska, niestrudzona tłumaczka pism Edyty. To jednanie staje u wrót nowego czasu przed każdym z nas, tobą i mną i zaprasza do wspólnej przyszłości, która karmi się miłością. Nie należy się bać, razem z Bogiem jesteśmy mocniejsi od naszej historii.

O. Marian Zawada OCD